- Przyszedłeś, żeby mnie zabić? - spytał Simon drwiącym tonem, co nie było zbyt rozsądne.
Nawet w ciemności dostrzegł twarz Raphela pozbawioną ludzkich uczuć i jakiegokolwiek wyrazu. Przewrócił oczami i wykonał krok do przodu. Jego twarz oświetliło słabe światło lampy. Raphel nie wyglądał tak odrażająco jak zwykle. Simon oczywiście zwalił to na słabe światło. Izzy gdy tylko zobaczyła wyraźnie wampira kurczowo chwyciła Simona za rękaw. Jakby chciała go odciągnąć, dać mu do zrozumienia, że powinien uciekać, ale Simon nie ruszył się z miejsca. Stał i dzielnie wpatrywał się w twarz, byłej głowy nowojorskiego klanu wampirów.
- Miałbym cię zabić teraz? - spytał Raphel. - Sam? Gdy jesteś w towarzystwie Nocnego Łowcy? Kobiety? Co prawda bez broni, ale Simonie... - uniósł ręce. - Nawet ja przestrzegam niezapisanych, ale ważnych i oczywistych zasad.
Simon jednak nie odrywał wzroku od wampira. Było niemal pewne, że nie mógł mówić prawdy.
- Więc nie rozumiem po co...
- Powiedzmy, że chciałem cię odwiedzić - przerwał mu z szyderczym uśmiechem.
- Odwiedzić mnie? Nie pamiętam, żebym miał urodziny.
- A może chciałem cię ostrzec - mruknął zamyślając się. - Jednak towarzystwo tej damy niesamowicie mnie rozprasza - zacmokał. - Chcę porozmawiać z cztery oczy.
Isabelle z przerażeniem spojrzała na Simona i zacisnęła smukłe palce na jego rękawie jeszcze mocniej. Widocznie nie chciała go zostawiać. Tym bardziej w towarzystwie kogoś kto mógłby go zabić jednym niewinnym ruchem. A nawet wypowiedziała to na głos.
- Nie zostawię Simona - jęknęła. - Mógłbyś go zabić jednym niewinnym ruchem... chociaż Simon wiele razy uratował nam życie... - dodała czując na sobie oburzone spojrzenie chłopaka. - ...ale nie ma już Znaku Kaina i...
- Właśnie! - przerwał jej Simon klaszcząc w ręce. - Nie ma już Znaku Kaina! Jak to się stało?... Czyżbyś znów poświęcił się w imię przyjaźni? Nie jest to podobne do wampirów.
- Isabelle, sądzę, że powinnaś już iść - powiedział cicho Simon.
- Łamiesz wszelkie zasady! - kontynuował Raphel. - Żyjesz w przyjaźni z Nocnymi Łowcami. Jesteś Chodzącym Za Dnia. A jeszcze do niedawna byłeś chroniony poprzez Znak Kaina. A do tego żyjesz na własną rękę...
- Isabelle - powiedział ostro Simon. - Sądzę, że już naprawdę powinnaś iść.
- Tak, tak, panienko. Ja też sądzę, że powinna panienka już iść. - Potwierdził Raphel. - W przeciwnym razie spotkanie moje i Simona może nie przebiegać tak miło...
Posłał Isabelle znaczące spojrzenie, ale dziewczyna nie ruszyła się z miejsca. Wciąż wpatrywała się w Simona. Jej oczy robiły się coraz większe, a Simon wiedział, że gdy jeszcze przez sekundę patrzył jej w oczy to na pewno by jej uległ. Pozwoliłby jej zostać, a przecież doskonale wiedział, że nie mogła.Odwrócił głowę i zaciskając zęby mruknął cicho:
- Sądzę, że naprawdę powinnaś już iść.
- Simon...
Izzy przeniosła wzrok z chłopaka na Raphela. Przez chwilę błądziła wzrokiem po ich bladych, niewyrażających żadnych uczuć twarzach próbując dostrzec jakiekolwiek emocje. Ale na marne. Jedyne do czego dało się porównać ich twarze to skała. Twarda, nieczuła skała. Skała, która pomimo swojej nieugiętej naturze wydawała się jej tak idealna i delikatna.
- Nie mogę. Przecież on może cię zabić! jeśli chcesz odejsć z honorem, to wierz mi, ze to wcale nie jest honorowe!
- Isabelle... Po prostu już idź.
Otworzyła usta jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęła. Rzuciła Simonowi wściekłe spojrzenie.
- Dobrze!
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w mrok. Serce Simona wypełniła pustka i żal. Chciał pobiec za Isabelle, przeprosić ją pocałować pieszczotliwie w koniuszek nosa i przypomnieć sobie jak to jest mieć serce. Już nawet wykonał pierwszy krok gdy zatrzymał go rozbawiony głos Raphela:
- Och, Simonie. Tak wiele razy! Tak wiele razy cię prosiłem, i na marne! - mówił chodząc dookoła Simona. - Camille pokrzyżowała moje plany, zupełnie tak samo jak ty... Ale nie ma lepszej osoby, którą mógłbym poprosić o pomoc! Co prawda jesteśmy wrogami... podobnie jak ty i Camille...
- Nie jestem wrogiem Camille! - wrzasnął Simon, w którym niespodziewanie wzrósł gniew.
- Owszem jesteś. Tak jak byłeś moim wrogiem, teraz jesteś wrogiem Camille. Bo to właśnie ona jest głową nowojorskiego klanu.
- A więc muszę przyznać, że byłeś o wiele lepszą Alfą - powiedział Simon z szyderczym uśmiechem i nieskrywaną wrogością. - Zaplanowałeś zabójstwo mnie o wiele szybciej niż Camille. Może powinni ci wręczyć medal? Albo puchar? Powinien być wielki - tak jak twoje gigantyczne ego.
Ale Raphel, albo nie miał poczucia humoru, albo uważał, że jest to poniżej jego godności, albo - choć ta opcja wydawała się absurdalna - był naprawdę zdesperowany. Simon odchrząknął i schował ręce w kieszeniach. Gdyby cokolwiek czuł jego dłonie na pewno zrobiłby się już czerwone, podobnie jak nos.
- Niech zgadnę - mruknął cicho. - Chcesz, żebym cię chronił - ale Raphel nie wydawał się zadowolony. - Mam zabić Camille?
- nie! A przynajmniej nie o to do końca chodzi... Chcę, żebyś przekonał Camille by przyłączyła się do Mrocznych Nocnych Łowców.
Simon czuł się tak jakby Raphel go spoliczkował, ale nie mogło być to gorsze od tego co przed chwilą usłyszał. Miałby przekonywać kogokolwiek, żeby zwrócił się w stronę Sebastiana? To tak jakby namawiać kogoś by cię zabił. Ciebie i wszystkich twoich bliskich, przyjaciół, żeby zniszczył cały świat. A poza tym nawet Jace'owi nie życzyłby spędzania całego swojego czasu z Sebastianem.
Ale byli ze sobą połączeni. Przez tak długi czas. I każdy dobrze wie jak to się skończyło. Jace wrócił do Instytutu, ale od tamtego czasu nie zachowywał się jak Jace. Znacznie rzadziej żartował i chyba zdał sobie sprawę z zagrożenia kryjącego się wszędzie. A jeśli nawet Jace to wiedział to musiało być naprawdę źle. Jak Simon mógłby pogorszyć i tak złą sytuację?
- Nie zrobię tego - powiedział cicho.
- A więc cię zabiję - oświadczył ze spokojem Raphel.
- A wtedy nikt nie zdoła przekonać Camille.
- Sam spróbuję to zrobić. A ciebie i tak zabiję.
Simon poczuł, że mimowolnie otwiera usta, a ostre zęby ocierają się o jego wargi. Zaczął cicho warczeć, jak dziki kot czyhający za krzewem. Gdy tylko się zbliżysz może zaatakować. Raphel jedynie się zaśmiał.
- Nie bądź śmieszny - powiedział. - Nie teraz. Zabiję cię w odpowiednim czasie. Każdy musi zginąć w odpowiednim czasie. - Na jego twarzy zagościł jeszcze szerszy uśmiech. - Podobnie jak twoja przyjaciółka. Clarissa, prawda?
* * *
Simon jest idiotą. Simon jest idiotą - tylko o tym mogła myśleć Isabelle gdy szła przez noc. Bo czy ktoś kto zapisuje się wielkimi, złotymi literami na listę śmierci może nie być idiotą? Oczywiście, że Simon jest idiotą! Izzy ze złością kopnęła śmietnik, a ten zakołysał się na boki i przewrócił. Szczerze niewiele ją to obchodziło. Jeżeli jej serce jest zaśmiecone, to jaki jest sens przejmować się zaśmiecaniem i tak zaśmieconej ulicy? Żaden.
Isabelle wiedziała, że powinna do kogoś zadzwonić. Na przykład do Clary i powiedzieć jej, że jej najlepszy przyjaciel może być właśnie rozszarpywany na strzępy przez wściekłego wampira. Nie ucieszyłaby jej ta wiadomość. Lepiej byłoby zadzwonić do Jace'a. Ta informacja może i by o ucieszyła gdyby nie fakt, że zasmuciłaby Clary.
Jace nie pozwoliłby, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek rozszarpało Simona, i chyba właśnie dlatego Isabelle nie chciała go o niczym powiadamiać. Chciała mieć pewność, że nikt nie dotrze do Simona na czas, a chłopak wykrwawi się na śmierć. Może wtedy przestałoby jej na nim zależeć? Chociaż było to mało prawdopodobne, bo seksapil Simona wzrósł o jakieś sto pięćdziesiąt procent po tym jak stał się wampirem. A wcześniej był tylko niewinny m chłopcem, którego zranienie sprawiłoby Isabelle przyjemność.
Więc dlaczego teraz tak zależało jej na tym by nie zranić Simona? Przecież kiedyś by się tym nie przejmowała. Co w nim takiego było?! Nie był tak przystojny jak Jace... Magnus... czy nawet Alec. Nie był wspaniałym wojownikiem! Nie był szczególnie dzielny. Ale przynajmniej raz uratował jej życie. Może właśnie to był powód? Może Isabelle wiedziała, że musi w pewien sposób nagrodzić go za to co zrobił? Nie kochała go... tylko to co zrobił... Uratował jej życie.
Przekroczyła próg Instytutu. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Bezszelestnie przeszła przez hol i weszła do windy. Zaraz potem stanęła przed drzwiami biblioteki i pchnęła je niepewnie. Na szczęście w jej wnętrzu nie było Jace'a, który by się wściekł i próbował by wyładować złość na osobie, którą akurat miałby pod ręką. I wcale nie trzeba było być jasnowidzem, żeby przewidzieć, że tą osobą byłaby Isabelle.
Clary wciąż siedziała z telefonem w ręku, niecierpliwie wpatrując się w ekran. Gdy zobaczyła Izzy podniosła tylko głowę i powiedziała cicho: "A, to tylko ty". Jednak zaraz potem znów uniosła głowę i już uważniej wpatrując się w Isabelle, zapytała:
- Gdzie Simon?
Izzy poczuła, że w jej gardle urosła ogromna gula, której nie będzie mogła się pozbyć przez kilka długich, ciągnących się w nieskończoność minut. A jeśli Clary była gorsza niż jace? Jace by krzyczał. A Clary w milczeniu wpatrywała się w Isabelle. Z każdą chwilą z coraz większym niepokojem malującym się w jej zielonych oczach.
- Izzy, gdzie jest Simon? - powtórzyła.
Jeszcze przez chwil nikt się nie odzywał. Maryse wyłoniła się zza regału z książkami i wydawało się, że przez niecałą godzinę całkowicie wytrzeźwiała. Isabelle wypróbowała to na własnej skórze i wiedziała, że bycie Nocnym Łowcą nie wystarczy by wytrzeźwieć w tak krótkim czasie.
- Simona... nie ma - powiedziała Isabelle całkowicie obojętnie gdy w jej wnętrzu odbywała się szalona bitwa dwóch najważniejszych narządów. Mózgu i serca. Mózg kazał jej porzucić uczucia. A mózg porzucić rozum.
- Jak to nie ma? - spytała Clary, a jej głos drżał.
- Spotkaliśmy Raphela. Chciał rozmawiać z Simonem. A Simon kazał mi iść. Więc poszłam.
- Jak mogłaś go zostawić?! - wrzasnęła, a jej delikatny głos już przestał być delikatny.
- Sądzisz, że miałam jakikolwiek wybór?
- Oczywiście, że miałaś! Mogłaś zostać!
- Żeby zabił Simona i mnie.
Clary zamilkła. Patrzyła na Isabelle jakby chciała ją zabić.
- Raphel chce go zabić?
- Nie wiem. Jakbym została zabiłby go na pewno.
- Nie mogę uwierzyć...
Nagle drzwi się otworzyły i przerwały kłótnię Isabelle i Clary. Przez chwilę nic się nie działo. A potem w drzwiach pojawiła się Jocelyn. Miała potargane włosy i wypieki na policzkach. Ubrana była w złotą suknię. Tuż za nią pojawił się Luke, miał na sobie pognieciony garnitur. Jego policzki także były czerwone. Dopiero po chwili Clary przeniosła wzrok na ich splecione dłonie na których tkwiły dwie srebrne obrączki.
- Mamo? - szepnęła Clary.
- Clary - powiedziała Jocelyn uśmiechając się słabo.
- Wy... Wy jesteście małżeństwem? - i własne słowa ją zadziwiły. Bo przecież były tak wysoce nieprawdopodobne, że aż niewiarygodne.
- Tak - odpowiedział Luke zamiast Jocelyn. Pięknie i jeszcze myśleli o tym samym. Teraz wystarczy tylko czekać, aż zaczną kończyć za siebie zdania.
- I nie pomyśleliście, żeby mi o tym powiedzieć? - przeniosła wzrok na Jocelyn. - Jestem twoją córką! Powinnam wiedzieć takie rzeczy! A ty - przeniosła wzrok na Luke'a - po tobie spodziewałam się więcej rozsądku!
Odpowiedział jej jedynie śmiech Jocelyn i Luke'a. Zrozumiała, że zachowała się jak dorosły. Jakby to Luke i Jocelyn byli nieznośnymi nastolatkami, a ona kimś odpowiedzialnym za to wszystko. Gdyby to ona wykręciła Joceyn taki numer matka zapewne by ją zabiła. Tym bardziej, że nie przepadała za Jace'em.
- Myślałam, że coś wam się stało! - jęknęła.
- W ostatnim czasie wszyscy myślą o morderstwach i śmierci. To przygnębiające - powiedział cicho Luke. Nigdy nie zachowywał się jak typowy dorosły. Ale tym razem przekroczył wszelkie granice. Clary już otworzyła usta by go skarcić, ale przeszkodziły jej wibrację w kieszeni Isabelle.
Izzy wyciągnęła telefon i stanowczo nie spodobało się jej imię wyświetlone na ekranie wielkimi literami. Skrzywiła się prawie niezauważalnie i odbierając przyłożyła telefon do ucha. Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek po drugiej stronie odezwał się zdenerwowany głos.
- Stoję pod Instytutem. Niech tym razem wyjdzie Clary. Oboje przekonaliśmy się, że nie potrafisz sprawić by moje problemy zniknęły. Ty sprawiasz, że jest ich coraz więcej. Czekam na Clary.
I się rozłączył. Isabelle powoli odsunęła telefon od twarzy i wciąż wpatrując się w podłogę wyczuła na sobie minimum cztery pary oczu.
- Kto to był? - zapytała Maryse przypominając o swoim istnieniu.
- Simon - odpowiedziała automatycznie Isabelle. - Czeka na ciebie na dole. Chce porozmawiać z kimś kto sprawia, że jego problemy znikają, a nie się rozmnażają...
Clary niczym petarda wypadła z biblioteki. potrąciła przy tym Luke'a i Jocelyn. Ona także omal nie potknęła się o Churcha leżącego w holu. Wybiegła na dwór, a słaby deszcz zderzył się z jej twarzą. Przez lekką mgłę zobaczyła Simona i z trudem powstrzymała się by nie rzucić mu się na szyję. Isabelle zapewne to zrobiła i nie wyglądała na szczęśliwą.
Starała się nie okazywać żadnych uczuć, tak jak Simon. Ale on zapewne wcale się nie starał. Przychodziło mu to samo. Jednak gdy zobaczyła wyraźniej zakrwawioną i posiniaczoną twarz Simona pisnęła cicho.
- Simon! Co ci się stało? - zapytała natychmiast do niego podbiegając.
- Pewien wampir dość rozrzutnie mówił o śmierci - odpowiedział spokojnie. - Sądziłem, że nie powinien tego mówić...
- Zabiłeś Raphela?! - przerwała mu Clary.
- Nikogo nie zabiłem. Ale powinienem. Prosił mnie żebym przekonał Camille. Chciał, żeby wampiry przyłączyły się do Mrocznych Nocnych Łowców.
- Nie zgodziłeś się, prawda?
- Oczywiście, że nie.
- No to jak...
- Przejdźmy się - zaproponował Simon. - Nie mogę tutaj myśleć. Tutaj wszędzie pachnie Isabelle...
- Simona... nie ma - powiedziała Isabelle całkowicie obojętnie gdy w jej wnętrzu odbywała się szalona bitwa dwóch najważniejszych narządów. Mózgu i serca. Mózg kazał jej porzucić uczucia. A mózg porzucić rozum.
- Jak to nie ma? - spytała Clary, a jej głos drżał.
- Spotkaliśmy Raphela. Chciał rozmawiać z Simonem. A Simon kazał mi iść. Więc poszłam.
- Jak mogłaś go zostawić?! - wrzasnęła, a jej delikatny głos już przestał być delikatny.
- Sądzisz, że miałam jakikolwiek wybór?
- Oczywiście, że miałaś! Mogłaś zostać!
- Żeby zabił Simona i mnie.
Clary zamilkła. Patrzyła na Isabelle jakby chciała ją zabić.
- Raphel chce go zabić?
- Nie wiem. Jakbym została zabiłby go na pewno.
- Nie mogę uwierzyć...
Nagle drzwi się otworzyły i przerwały kłótnię Isabelle i Clary. Przez chwilę nic się nie działo. A potem w drzwiach pojawiła się Jocelyn. Miała potargane włosy i wypieki na policzkach. Ubrana była w złotą suknię. Tuż za nią pojawił się Luke, miał na sobie pognieciony garnitur. Jego policzki także były czerwone. Dopiero po chwili Clary przeniosła wzrok na ich splecione dłonie na których tkwiły dwie srebrne obrączki.
- Mamo? - szepnęła Clary.
- Clary - powiedziała Jocelyn uśmiechając się słabo.
- Wy... Wy jesteście małżeństwem? - i własne słowa ją zadziwiły. Bo przecież były tak wysoce nieprawdopodobne, że aż niewiarygodne.
- Tak - odpowiedział Luke zamiast Jocelyn. Pięknie i jeszcze myśleli o tym samym. Teraz wystarczy tylko czekać, aż zaczną kończyć za siebie zdania.
- I nie pomyśleliście, żeby mi o tym powiedzieć? - przeniosła wzrok na Jocelyn. - Jestem twoją córką! Powinnam wiedzieć takie rzeczy! A ty - przeniosła wzrok na Luke'a - po tobie spodziewałam się więcej rozsądku!
Odpowiedział jej jedynie śmiech Jocelyn i Luke'a. Zrozumiała, że zachowała się jak dorosły. Jakby to Luke i Jocelyn byli nieznośnymi nastolatkami, a ona kimś odpowiedzialnym za to wszystko. Gdyby to ona wykręciła Joceyn taki numer matka zapewne by ją zabiła. Tym bardziej, że nie przepadała za Jace'em.
- Myślałam, że coś wam się stało! - jęknęła.
- W ostatnim czasie wszyscy myślą o morderstwach i śmierci. To przygnębiające - powiedział cicho Luke. Nigdy nie zachowywał się jak typowy dorosły. Ale tym razem przekroczył wszelkie granice. Clary już otworzyła usta by go skarcić, ale przeszkodziły jej wibrację w kieszeni Isabelle.
Izzy wyciągnęła telefon i stanowczo nie spodobało się jej imię wyświetlone na ekranie wielkimi literami. Skrzywiła się prawie niezauważalnie i odbierając przyłożyła telefon do ucha. Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek po drugiej stronie odezwał się zdenerwowany głos.
- Stoję pod Instytutem. Niech tym razem wyjdzie Clary. Oboje przekonaliśmy się, że nie potrafisz sprawić by moje problemy zniknęły. Ty sprawiasz, że jest ich coraz więcej. Czekam na Clary.
I się rozłączył. Isabelle powoli odsunęła telefon od twarzy i wciąż wpatrując się w podłogę wyczuła na sobie minimum cztery pary oczu.
- Kto to był? - zapytała Maryse przypominając o swoim istnieniu.
- Simon - odpowiedziała automatycznie Isabelle. - Czeka na ciebie na dole. Chce porozmawiać z kimś kto sprawia, że jego problemy znikają, a nie się rozmnażają...
Clary niczym petarda wypadła z biblioteki. potrąciła przy tym Luke'a i Jocelyn. Ona także omal nie potknęła się o Churcha leżącego w holu. Wybiegła na dwór, a słaby deszcz zderzył się z jej twarzą. Przez lekką mgłę zobaczyła Simona i z trudem powstrzymała się by nie rzucić mu się na szyję. Isabelle zapewne to zrobiła i nie wyglądała na szczęśliwą.
Starała się nie okazywać żadnych uczuć, tak jak Simon. Ale on zapewne wcale się nie starał. Przychodziło mu to samo. Jednak gdy zobaczyła wyraźniej zakrwawioną i posiniaczoną twarz Simona pisnęła cicho.
- Simon! Co ci się stało? - zapytała natychmiast do niego podbiegając.
- Pewien wampir dość rozrzutnie mówił o śmierci - odpowiedział spokojnie. - Sądziłem, że nie powinien tego mówić...
- Zabiłeś Raphela?! - przerwała mu Clary.
- Nikogo nie zabiłem. Ale powinienem. Prosił mnie żebym przekonał Camille. Chciał, żeby wampiry przyłączyły się do Mrocznych Nocnych Łowców.
- Nie zgodziłeś się, prawda?
- Oczywiście, że nie.
- No to jak...
- Przejdźmy się - zaproponował Simon. - Nie mogę tutaj myśleć. Tutaj wszędzie pachnie Isabelle...
* * *
Magnus siedział przy biurku zamykając i otwierając szkatułkę. Oczywiście myślał o Alecu. Normalnie leżałby w łóżku i zaspany w wyblakłej koszulce stanął by w drzwiach ziewając i pytając go czy nie wolałby się położyć. Magnus powiedziałby: "Jeszcze pięć minut".
Sztuka wizualizacji podobno była łatwa, ale niesamowicie trudno było wyobrazić sobie Aleca stojącego tuż przy nim. Tak jak zawsze. Jakby nic się nie stało. Ale było to niemożliwe, bo stało się wiele. Jonatham chce skłócić cały świat. Dlaczego zaczął właśnie od Magnusa i Aleca. jest tak wiele Nocnych Łowców na świecie.
Uniósł szkatułkę i przez chwilę się w nią wpatrywał, ale po zrozumiał, że przypomina mu tylko Aleca. Ze złością cisnął nią o ścianę. Opuścił głowę na biurko i nie mając siły by ruszyć małym palcem u nogi leżał tak wpatrując się w ciemność panującą w pokoju.
Prezes Miau wskoczył na biurku i ułożył się tuż obok głowy Magnusa. Już po chwili ruszał łapką głośno mrucząc. Jednak nawet kot nie potrafił sprawić by myśli Magnusa powędrowały na zupełnie inną drogę. W głowie rozbrzmiewał mu głos Camille. On cię kocha. Lecz dostrzeżesz to gdy już będzie za późno... Przecież dostrzegł to już teraz! Chciał wszystko naprawić, ale to Alec powiedział, że już go nie kocha.
Magnus nigdy nie podejrzewał, że śmiertelnik odegra tak ważną rolę w jego życiu. Że to od niego będzie zależało jego życie. Tak wiele dałby by móc cofnąć czas. Ale zapewne nie zmieniło by to teraźniejszości. Może nie zmieniłoby nic. Od zawsze bawił się uczuciami innych. Dopiero teraz zrozumiał jak to jest gdy ktoś bawi się tobą. Jakbyś rozpadał się na kawałki. W żaden sposób nie możesz tego powstrzymać. Po kilku minutach zostaje z ciebie spora kupa cponfetti. Confetti, które było kiedyś człowiekiem.
Westchnął i uniósł się lekko. Był to najwyraźniejszy ruch jaki wykonał w ciągu dwudziestu minut. Alec... Co jest w nim takiego, że wydaje się taki niezwykły. Przypomina Willa Herondale. Ale nie zachowuje się jak on. Przecież jest zupełnie inny. Nie jest Willem Herondale. Will Herondale odszedł półtora wieku temu. Odszedł i nie wróci - tyczyło się to obu chłopców.
Odszedł i nie wróci. Odszedł i nie wróci. Odszedł i nie wróci. Odszedł i nie wróci. Magnus obudził się z odciśniętym śladem zeszytu na policzku. Wiedział, że jest późno, ale nawet nie podniósł głowy.
- Wstawaj, groszku pachnący - szepnął do siebie.
* * *
Jace siedział w swoim pokoju. Otoczony idealnym wręcz histerycznym porządkiem. po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zapragnął być sam. Przypomniał sobie jak to jest być Jace'em sprzed kilku miesięcy. Jeszcze nie wiedział czy tamten Jace mu się podoba. Obecny Jace także mu się nie podobał. Może powinien pójść do Aleca i Isabelle. Mógłby użalać się nad sobą w towarzystwie przyszywanego rodzeństwa.
Przeszedł do pokoju Aleca, a gdy otworzył drzwi usłyszał jedynie ciszę. Brakowało świerszcza. Przejechał wzrokiem po twarzach Izzy i Aleca.
- Też masz problemy sercowe? - spytała cicho Isabelle.
- Nie.
- No tak. Ty masz poważniejsze problemy. Sebastian i zniszczenie świata...
- Nie myślałem o Sebastianie - odpowiedział jace siadając na podłodze obok Isabelle. - A to nie tylko mój problem. Najwyższy czas by Clave zajęło się tym co do nich należy.
Alec westchnął i spojrzał z niedowierzeniem na Jace'a.
- Clave nie potrafiło znaleźć Valentine'a choć siedział im pod nosem - mruknął. - Dlaczego mieliby znaleźć Sebastiana?
- Powinni się wykazać. Dzieci nie mogą robić za nich wszystkiego.
Isabelle wytrzeszczyła na Jace'a oczy. Naprawdę rzadko się zdarzało, żeby Jace przyznawał się do czegoś co nie robiło z niego wspaniałego wojownika i pogromcy demonów.
- To zapewne ostatni raz kiedy usłyszeliśmy coś takiego z twoich ust, prawda? - zapytała Isabelle podciągając kolana pod brodę.
- Masz rację. Nigdy tego nie powtorzę.
- Przez ostatnie kilka miesięcy Clave było bezsilne. Jakbyś nie zauważył to my zabiliśmy Valentine'a. My prawie zabiliśmy Sebastiana.
- My prawie zabiliśmy Sebastiana - powtórzył Jace kładąc nacisk na słowo "prawie.
Alec uderzył ręką w łóżko. Nagle stał się niesamowicie żywy i gorszy od Churcha co wcale nie było łatwe.
- Nie rozumiesz, że to dzięki nam ten świat jest teraz... taki jaki jest! Jeszcze nie jest w strzępkach, a ludzie nie są porozrzucani po różnych wymiarach - to nasza zasługa.
- Jasne - powiedział Jace z nagłym entuzjazmem. - Musimy się jakoś nazwać. Może Trzej Mroczni Muszkieterowie? Pasuje ci? Mi tak. I oczywiście ksywki! Ja będę Niezwykły Gość. A wy?
Isabelle i Alec nie zdołali skrytykować Jace'a bo drzwi pokoju się otworzyły i stanęła w nich...
- Katherine? - szepnęła Isabelle.
- Jasmine - poprawił ja Alec.
Ostatnim razem, gdy Isabelle ją widziała, Jasmine wyglądała strasznie.Teraz miała pełny makijaż i jakby wydoroślała. Jej twarz stała się pociągła, a skóra jeszcze jaśniejsza. Przez niewielką chwilę przypominała Simona, ale Isabelle niemal natychmiast odepchnęła od siebie to skojarzenie.
Jedynie Jace się nie odezwał. Powoli wstał wciąż patrząc na Jasmine gdy ta nie patrzyła w jego stronę. Dopiero po chwili niczym w zwolnionym tempie odwróciła się w stronę Jace'a. Na jej twarzy pojawił się nieludzki uśmiech, a złote oczy zabłysły na czarno.
- Jace - szepnęła.
______________________________________________________
Dzisiaj bez dedykacji, ale serdecznie dziękuję Kowal za pomoc przy Raphelu ;)) Chociaż i tak chyba nie wyszedł tak jak chciałam. Bo z jednej strony jest wytworną świnią iwgl a z drugiej niby wciąz tą "alfą" i wgl mi sie ten moment z nim nie podoba więc śmiało możecie hejtować xd a tak poza tym to chyba krotki rozdział i niewiele sie dzieje i wgl taki średni za co przepraszam ale nie miałam go siły pisać bo mam okropny katar ;/ I jak zawsze życzę miłego czytania ;x